Rozmyślania przedwyborcze

Urna wyborcza na karty do głosowania 21 listopada 2010 r. odbędą się powszechne wybory do władz samorządowych. Jako aktywny obserwator tych wydarzeń mam pewne własne przemyślenia na ten temat. Zacząłem wczoraj od stwierdzenia niskiej świadomości społecznej o roli, jaką może odgrywać samorząd terytorialny. Dziś chciałbym zwrócić uwagę na powtarzającą się opinię, że wybory nic nie dadzą, że pojedynczy głos nie ma znaczenia, że do samorządu pchają się karierowicze, po stołki, pieniądze, układy…

W mediach pojawia się bardzo dużo osób, które mają własne zdanie o tym, jak powinno się rządzić „na dole” i „na górze”. Powiedzmy, że jedni z nich rządzą, inni stanowią opozycję, reszta z nich to zaledwie aktywni publicznie komentatorzy.

Przeważającą część społeczeństwa stanowią jednak osoby, które nie uczestniczą aktywnie w życiu politycznym, choć to ich zdanie i głos przede wszystkim się liczą w trakcie wyborów. W ich również imieniu sprawują władzę wybrani powszechnie prezydent, posłowie i senatorzy, radni, wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast czy posłowie do Parlamentu Europejskiego.

Bierność polityczna jest normalna w tym sensie, że polityka stanowi tylko część otaczającej nas rzeczywistości i życia w społeczeństwie, czynni politycy i komentatorzy stanowią tylko małą część społeczeństwa. Myślę, że od relacji między aktywnymi a biernymi politycznie zależy częściowo stan każdej demokracji. Stanowcze wyłączenie się części społeczeństwa z życia jego całości nie rodzi niczego dobrego, jest wręcz sygnałem czegoś niedobrego, w co taka  utrzymująca się dłużej sytuacja może rozwinąć się w przyszłości.

Co więc, gdy znaczna część społeczeństwa nie ma żadnego zdania i nie zamierza uczestniczyć w instytucjach społeczeństwa obywatelskiego?

Sam obserwuję niektórych znajomych czy krewnych, którzy oczywiście chcieliby tego czy tamtego od władzy, ale w żaden sposób — poza wyrażeniem niezadowolenia w prywatnych rozmowach, a może anonimowo w internecie — nie chcą tego sami zmienić, bo przecież „to tych na górze należy zmienić”, a poza tym „my na dole nie mamy nic do gadania”, „poza sondażami nami nikt się nie przejmuje”. Nie są przekonani, że ich zdanie na cokolwiek wpływa, ani że w ogóle ich głos w wyborach może cokolwiek zmienić. Dlatego nie uczestniczą w wyborach, a często nawet nie interesują się sprawami otaczających ich społeczności skupionych wokół miejsca zamieszkania, pracy, edukacji czy parafii. Z frustracji wobec otaczającej ich rzeczywistości nie chcą tworzyć żadnego społeczeństwa obywatelskiego.

Co prawda nie zamierzają emigrować z Polski, ale gdyby przyszło im mieszkać gdziekolwiek indziej na Zachodzie, to ich postawa (niezależnie od faktycznego posiadania praw wyborczych) nie uległaby zmianie.

Nie chodzi mi tutaj o niedobór postaw narodowo-patriotycznych („tak, chcę być Polakiem”), abstrahując od nacjonalizmu i skrajnego nacjonalizmu, ani postaw lokalno-patriotycznych („tak, chcę być mieszkańcem mojego miasta/okolicy”), lecz niedostateczny poziom postaw obywatelskich („tak, chcę uczestniczyć w życiu otaczającej mnie społeczności”).

To jest wymierna liczba osób, które dobrowolnie i świadomie rezygnują z korzystania ze swoich praw obywatelskich. I niestety, odbiciem tego jest również niska frekwencja wyborcza.

Mój prosty artykuł nie zniweluje defetyzmu i zrezygnowania obywatelskiego, jestem tego świadomy. Ci, którzy się poddali, nigdy tu nie trafią.

Nie rozstrzygnę też wątpliwości osób twierdzących, że jeden głos się nie liczy. Nawet jeśli zwrócę ich uwagę na to, że to jednak takimi pojedynczymi głosami buduje się minimalną wymaganą większość do wygrania wyborów, że głosuje się właśnie takimi pojedynczymi głosami. taka jest istota wyborów.

Liczę jednak, że z czasem większość ze zrezygnowanych dorośnie do postaw obywatelskich, przekonają się, że warto głosować. Tylko po co czekać, jeśli swoje zdanie można wyrażać już teraz, co 4 lata.

Co więcej, według wielu, wybory to nie tylko strata czasu, ale i strata pieniędzy. Rzeczywiście, w skali kraju organizacja każdych wyborów kosztuje nas wszystkich kilkadziesiąt milionów złotych z budżetu państwa, do tego do kilkuset milionów złotych na kampanie wyborcze od partii politycznych lub innych komitetów wyborczych. Druk kart do głosowania, system informatyczny, forma wynagrodzenia dla komisji wyborczych — to podstawowe koszty wyborcze ponoszone przez nas wszystkich ze środków publicznych. Co do zasady kampanie prowadzone są już z funduszy niepublicznych, czy więc ktoś traci pieniądze na kampanie, czy nie, to już sprawa komitetów wyborczych, a nie moja.

Wbrew pozorom wybory przez internet, pomijając wątpliwe kwestie „skutecznych” zabezpieczeń technicznych zapobiegających fałszerstwom wyborczym, niewiele obniżą koszty. Nie wszyscy mają dostęp do internetu, i nadal w przyszłości nie wszyscy będą mieli, a tylko przez ten fakt nie mogą być cyfrowo wykluczeni z udziału w demokratycznym społeczeństwie. I tak będzie trzeba tworzyć tradycyjne stanowiska, w których będzie można zagłosować w tajemnicy, chociażby nie mając dostępu do internetu. Być może nie będzie to wymagało papierowych kart do głosowania, ale zakup i utrzymanie sprzętu komputerowego jest jeszcze droższy. A jeszcze raz powtórzę, głosowanie musi być tajne, to jedno z podstawowych założeń aktu powszechnego głosowania.  Takie stanowiska, chociażby komputerowe, zapewniające tajność głosowania, trzeba by urządzić w podobnej liczbie obwodów, co teraz. Do tego opłacić co najmniej jedną osobę pomagającą wyborcom i nadzorującą proces głosowania. To też kosztuje.

Koszty głosowania elektronicznego jeszcze przez wiele lat nie będą tańsze niż utrzymanie tradycyjnego modelu z papierowymi kartami i obwodowymi komisjami. Tak czy inaczej, wybory po prostu trzeba zorganizować, ponosząc wymierny ich koszt.

Ktoś powie, po co wyrzucać pieniądze w błoto, po co nam klasa „nierobów”, „aferzystów”, „kolesi” i „łapówkarzy”; zrezygnujmy z wyborów, zrezygnujmy z rządzących. A niejeden taki komentarz widziałem na różnych forach. Nie o to chodzi, czy się tym osobiście przejmuję, ani kto się takimi komentarzami przejmuje lub powinien przejmować, ani też czy takie opinie są uzasadnione i sprawiedliwe. Bo nie są.

Sprawami ogólnokrajowymi, lokalnymi i regionalnymi musi ktoś rządzić. Historia ostatnich trzech tysięcy lat pokazuje, że anarchia w żadnej skali nie jest rozwiązaniem. Nikt jeszcze nie wynalazł idealnego systemu rządów, a demokracja też takim też nie jest, ale  jak dotąd nikt nic lepszego nie wymyślił. Grupa ludzi, aby uniknąć destrukcyjnych konfliktów i osiągnąć cele nieosiągalne dla jednostki, zawsze będzie dążyć do wyłonienia lidera i powierzenia grupie niektórych decyzji.  Wrodzonej natury ludzkiej nie przeskoczymy.

Rezygnacja z samorządu terytorialnego to z kolei powrót do poprzedniego systemu, centralnie zarządzanego, w którym o tym kto i co może zrobić „na dole” decydowano za naszymi plecami „na górze”. Albo to powrót do rządów autorytarnych, w których jednostka lub wąska grupa  ludzi na wyłączność wie lepiej, co  należy zrobić. Choćby „na dole”.

Nie po to były nam potrzebne wszystkie przemiany 1989 roku, by teraz z nich rezygnować. Samorząd terytorialny to jedno z ważniejszych osiągnięć , jeśli nie najważniejsze, III Rzeczypospolitej Polskiej, jak by nie oceniać całokształtu osiągnięć i niespełnionych oczekiwań w innych dziedzinach.

Skoro samorządu i wyborów wyzbywać się nie należy, to pozostaje pytanie, kto i kogo będzie wybierać.

Moim skromnym zdaniem, celem każdych wyborów nie jest wybranie idealnych rządzących. Takich nie ma i nie będzie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, każdy ma swoje zalety i wady, mocne i słabe strony. Poza tym, nie zawsze te zdolności mają znaczenie: niektórym, owszem, się „szczęści”, mogą rządzić w sprzyjających warunkach. Innym piastowanie urzędów i mandatów utrudnią kiepskie warunki gospodarcze, nieciekawa scheda po poprzednikach, nieprzewidywalne klęski żywiołowe, kontrole i wykryte nieprawidłowości (których nie da się w 100% uniknąć — to temat na osobny artykuł) czy nieprzychylna działalność politycznej konkurencji.

Później łatwo publicznie zrugać odchodzących, że „tyle obiecali a nic nie zrobili”; wytykać błędy i wskazywać, jak mogło się coś lepiej zrobić. Problem pewnie w tym, że nikt z komentujących nie był (i najczęściej nigdy nie będzie) w skórze tych, którzy musieli sami spróbować coś zrobić, lepiej lub gorzej, ucząc się na własnych błędach. Nie błędy bowiem świadczą o człowieku, lecz to, czy się na nich uczy i jakie wyciąga wnioski. Błędów w rządzeniu uniknąć się nie da; sztuka jednak, by umieć z nich wychodzić z klasą. Błędów nie zapobiegną wiedza, umiejętności i doświadczenie — owszem, przydadzą się, ale to nie wszystko. Rządzenia nikt nie uczy. Tego uczy dopiero życie.

Przed wyborami warto dostrzec, że bez względu jednak na to, czy istnieją lepsi od dostępnych kandydatów, to i tak ktoś musi tym wszystkim rządzić. Może wielu rządziłoby lepiej, ale  najwyraźniej z różnych przyczyn nie kandydują i nie podejmują odpowiedzialności przed społeczeństwem. Może nie mają przebicia, nie czują się na siłach, może to nie jest ich powołanie. W każdym razie my jako wyborcy nie mamy okazji ich sprawdzić. Ale kandydują inni, którzy zechcieli podjąć się odpowiedzialności i trudu rządzenia. Nie muszą być najlepsi. To są członkowie naszego społeczeństwa, nasi sąsiedzi, znajomi, tacy sami, jak my.

Każdy z nas powinien zadać sobie samemu pytanie: czy ja sam podołałbym obowiązkom decydowania o sprawach społeczności, do której należę? Czy wziąłbym publiczną odpowiedzialność za te decyzje?

Większość z nas odpowie negatywnie. Uważam, że to nie tylko uczciwa, lecz przede wszystkim prawidłowa postawa. Większość na szczęście nie musi podejmować takich obowiązków, o ile znajdą się nieliczni, którzy wezmą to na siebie.

Ktoś jednak musi samorządem kierować. Skoro znaleźli się stosunkowo nieliczni, którzy twierdzą, że mogą spróbować rządzić, to należy dać im tę możliwość. Oczywiście, nie wszystkim — tylu nam nie trzeba. Tych kilkudziesięciu przyszłych radnych czy wójtów (burmistrzów, prezydentów miast) trzeba tylko wybrać spośród kandydatów. Wybrać takich, którzy najlepiej rokują na to, że sobie poradzą z tym, co ich czeka. Takie proste, a zarazem takie skomplikowane…

Wielu z nas przygotowuje się przed zakupami. Nim kupimy jakiś przedmiot lub sprzęt, wyjedziemy na wycieczkę lub skorzystamy z oferty jakiegoś banku, w miarę możliwości sprawdzamy oczekiwane parametry i zbieramy opinie, dzięki porównywarkom dobieramy najkorzystniejsze ceny. Nim zatwierdzimy transakcję, mija kilka minut jeśli nie godzin.

Ilu z nas przygotowuje się — może poza odpowiednim wyglądem oraz wzięciem dowodu osobistego, okularów czy długopisu — przed pójściem do urny wyborczej?

Ilu z nas sprawdza, na kogo i dlaczego głosować?

Czy zakup prostego przedmiotu jest ważniejszy niż to, kto będzie rządził moim miastem, gminą, powiatem lub województwem, w ciągu najbliższych czterech lat?

Ile czasu, tylko tak szczerze, poświęcimy na rozeznanie „rynku” przed wybraniem „dodaję do koszyka” i „kupuję” w dniu wyborów?

Tym, którzy nie mieli jeszcze czasu na rozeznanie, polecam stronę wybory2010.pkw.gov.pl. Tam poprzez kolejne szczeble samorządów lub wyszukiwarkę możemy dotrzeć do podstawowych informacji o kandydatach wybieranych w wyborach zarządzonych na 21 listopada 2010 r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *